Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Rudzki alpinista Maciej Besta przygotowuje się do podróży życia. Na rowerze chce pojechać do Tybetu!

Joanna Oreł
100 kg bagażu, miesiące przygotowań i tysiące emocji, czyli jak rudzianin przygotowuje się do podróży życia.

Na pierwsze spotkanie z górami wybrał się z tatą i dziadkiem w wieku 12 lat, a dziś, po latach, dla rudzianina Macieja Besty podróże w nieznane i zdobywanie kolejnych górskich szczytów stały się nieodzowną częścią życia. Nasz alpinista właśnie przygotowuje się do sierpniowej wyprawy na bezdroża Islandii.

Jednak to będzie dopiero trening przed prawdziwym celem podróży, bowiem w przyszłym roku Maciej Besta wybiera się w rowerowo - alpinistyczną do serca północnej części Wyżyny Tybetańskiej, czyli w rejony płaskowyżu Chang - Tang

- Co mnie ciągnie do Tybetu i na Islandię? Jest to przede wszystkim wewnętrzne pragnienie znalezienia się po raz kolejny na otwartej przestrzeni, w otoczeniu wspaniałości dziewiczej przyrody, ze świadomością, że nikt nigdy wcześniej tutaj nie dotarł, a najbliższa zamieszkana osada jest oddalona o setki kilometrów - wymienia jednym tchem Maciej Besta, rudzki alpinista.

Pan Maciej postawił sobie dwa cele. Podczas ekspedycji na tybetański płaskowyż Chang - Tang, rudzianin chce dotrzeć od strony pustyni Takla Makan w góry Ałtyn Tag, odnaleźć szczyt Ak - Tag (6700 m n.p.m.), a także pierwszy raz wejść na szczyt i sfotografować rejon wyprawy.

Natomiast drugim wyzwaniem jest eksploracja leżącego na południe płaskowyżu Chang - Tang oraz zdobycie dziewiczych szczytów płaskowyżu. Chodzi tu o szczyty gór Kukushili, Zanser Kangri, Ulugh Mutzah, a także inne nieznane szczyty.

Brzmi ambitnie. Jak przygotować się do takiej wyprawy? Lista spraw jest długa. Dotyczy to m.in. ilości wyżywienia, paliwa, sprzętu oraz ubrań i leków. Całość ekwipunku będzie ważyć ok. 100 kg. Jednak bodaj najważniejsze jest dokładne opracowanie trasy, a ta będzie długa, bo o ile wyprawa na bezdroża Islandii zajmie 2 tygodnie, to eskapada na Chang - Tang zajmie ok. 2 - 3 miesięcy.

Jednak pomimo ogromnego wyzwania Maciej Besta twierdzi, że na razie nie odczuwa strachu. Prawdziwe momenty grozy pojawiają się dopiero później… - To choćby pierwsze noclegi w środku tajgi, z niedźwiedziami krążącymi wokół, czy wspinaczka kuluarem Couturier na Aiguille Verte (czterotysięcznik w Alpach - przyp. red.), mając pod nogami ponad kilometr przepaści i świadomość, że starczy jedno potknięcie, by się w nią stoczyć. Paradoksalnie, te chwile grozy są jednocześnie pięknymi momentami - przyznaje alpinista.

Student, naukowiec, alpinista

Na co dzień Maciej Besta jest stypendystą w laboratorium CERN (Europejska Organizacja Badań Jądrowych) w Genewie, gdzie pracuje jako fizyk i informatyk. Jeżeli chodzi o wyprawy to rudzianin był już m.in. na Syberii. Ponadto zdobył kilka szczytów. Wśród nich Aiguille Verte w Alpach i Mont Blanc. Rudzianin na podróż do Tybetu wybiera się z Januszem Ziółkowskim, którego poznał w trakcie kursu taternickiego.

Dusza podróżnika? Dlaczego?

Islandia, Tybet - brzmi odważnie. Skąd pomysł, by wybrać się akurat w te zakątki świata?

Na początku pewne uściślenie dotyczące celu ekspedycji, oraz krótkie i niezbędne przypomnienie geografii tych rejonów. Mówiąc bardzo ogólnie, południowa granica Wyżyny Tybetańskiej to Himalaje, natomiast północną stanowi łańcuch gór Kunlun-Shan (po polsku nazwa ta brzmi Góry Oślepiającej Ciemności) i pasmo Ałtyn-Tag, oddzielające Tybet od pustyni Takla Makan. Całość obszaru ograniczonego przez te dwa pasma określa się mianem Tybetu, natomiast należy mocno podkreślić, iż miejsce to nie jest jednorodne - południowa część Wyżyny jest oczywiście dziewicza i niezmiernie dzika, lecz przecinają ją dwie drogi i można napotkać tam na ludzkie osiedla. Północna część Tybetu natomiast nosi miano Płaskowyżu Chang-Tang i jest obszarem absolutnie niezamieszkanym, o skrajnie trudnym klimacie i ogromnych obszarach wciąż nieodwiedzonych przez człowieka. Obszar wybitnie mało znany to północna i środkowa część Płaskowyżu, oraz centralna część gór Ałtyn-Tag, z położonym w sercu masywu Akkardżikałatag szczytem Ak-Tag, o wysokości około 6700 m n.p.m. Wszystkie te miejsca nie są nawet sfotografowane, a moja wiedza o nich pochodzi głównie ze starych lotniczych map radzieckich oraz zdjęć satelitarnych.

Ekspedycja posiada dwa cele:
- po pierwsze, dotarcie od strony pustyni Takla Makan w góry Ałtyn Tag, odnalezienie szczytu Ak-Tag, dokumentacja fotograficzna masywu i pierwsze wejście na szczyt,
- po drugie, po zdobyciu Ak-Tag'a przekroczenie pasma i eksploracja leżącego na południe Płaskowyżu Chang-Tang, połączona ze zdobyciem dziewiczych szczytów Płaskowyżu, do których należą: szczyty gór Kukushili, Zanser Kangri, Ulugh Mutzah i wielka ilość innych, nienazwanych gór.

Islandia natomiast będzie swoistym treningiem, gdyż jej wnętrze jest pod wieloma względami podobne do tybetańskich pustkowi - występują grzęzawiska i słone bagna, pustynie, głębokie rzeki do przekroczenia i wiele innych. Jakkolwiek, będzie to również bardzo wartościowa wyprawa, gdyż serce Islandii to miejsce wymagające kondycyjnie i obfitujące w przestrzeń i wspaniałe panoramy.

Co mnie ciągnie do Tybetu, i na Islandię? Powyższy opis jest chyba najlepszym wyjaśnieniem. Jest to przede wszystkim wewnętrzne pragnienie znalezienia się po raz kolejny na otwartej przestrzeni, w otoczeniu wspaniałości dziewiczej przyrody, ze świadomością, że nikt nigdy wcześniej tutaj nie dotarł, a najbliższa zamieszkana osada jest oddalona o setki kilometrów. Jest to chęć dokonania czegoś szczególnego, dotarcia na wyżyny swoich możliwości fizycznych i psychicznych, oraz poszerzenie granic tych możliwości. Jest to pragnienie sfotografowania tak niezwykłych miejsc oraz podzielenia się tymi zdjęciami i przeżyciami z innymi. Mógłbym wymieniać jeszcze długo...

Ile masz kilometrów do pokonania? Jest plan podróży, czy to raczej spontaniczny wyjazd?

Zacznę od środka. Ekspedycje tego typu nie mogą odbyć się bez planu. Jadąc na taką wyprawę "spontanicznie" w najlepszym wypadku w ogóle nie dociera się na miejsce startu, w najgorszym zaś wyrusza się w nieznane i nie wraca do świata żywych, właśnie przez brak przygotowania. Jest ogromna liczba kwestii, które trzeba poddać dokładnej analizie przez wyruszeniem w podróż, problemów, które trzeba przewidzieć oraz szczegółów do zaplanowania. Odpowiednia ilość wyżywienia, paliwa, odpowiedni sprzęt, przewidzenie problemów przykładowo z rowerem i przygotowanie się na nie, ubranie dostosowane do danego klimatu, trasa.... To nie jest takie proste. Pominięcie jakiegoś elementu może zakończyć się naprawdę tragicznie, tym bardziej, że w tych rejonach nie ma absolutnie żadnej możliwości uzyskania pomocy z zewnątrz.

Ilość kilometrów jest związana z wariantem trasy, a który z nich wybierzemy - okaże się na miejscu, i będzie zależeć od naszego tempa. Jest plan "minimum" i "maksimum".
Ale generalnie, mówiąc kategoriami bardziej czasowymi: wyprawa w Islandię potrwa nieco ponad 2 tygodnie, natomiast w Chang-Tang - około 2 do 3 miesięcy.

A jak wygląda kwestia zaopatrzenia? Jak przygotować się do takiej wycieczki?

Lista jest niezmiernie długa, całość ekwipunku będzie ważyć nawet ponad 100 kg (mowa o Tybecie), oraz nieco mniej w przypadku Islandii. Jest to główny powód wykorzystania roweru - to najwydajnieszy środek transportu, pozwalający nie tylko na szybsze niż pieszo przemieszczanie się, ale - przede wszystkim - na załadowanie tak dużej ilości rzeczy. Należy do nich na pierwszym miejscu zapas wysokokalorycznego jedzenia na 40-50 dni (odpowiednio mniej w przypadku Islandii), komplet ubrań, podstawowy sprzęt alpinistyczny, ekwipunek biwakowy, rower i części zapasowe, leki, i wiele, wiele innych...

Gdzie po raz pierwszy wyjechałeś? Skąd ta pasja do roweru i tak dalekich wypraw?

Zależy co rozumiemy pod pojęciem "wyjazd" - rozwinę:
- pierwsze spotkanie z górami to wyjazdy w Tatry z tatą i dziadkiem, gdy miałem bodajże 11-12 lat,
- pierwsza dłuższa wyprawa - to wyjazd w Kirgistan, Tadżykistan, Uzbekistan i Kazachstan kilka lat temu,
- pierwszy kontakt z alpinizmem i wycieczkami w wyższe góry - to Mont Blanc, również kilka lat temu,
- pierwsza poważna ekspedycja - wyjazd we wschodnią Jakucję (Góry Czerskiego) z moją Dziewczyną,
Oczywiście było wiele wcześniejszych mniej lub bardziej dzikich wyjazdów.

Wybór roweru jest czysto pragmatyczny - jest to najbardziej wydajny środek transportu na tego typu wyprawę i miejsce, pozwala na szybsze poruszanie się i na załadowanie ponad 100 kg sprzętu i jedzenia. Na moich wyprawach stosuję różne formy poruszania się, w zależności od terenu i warunków - najczęściej jest to marsz z ciężkim plecakiem, ale np. zimą w tracie wyprawy w Ural Subpolarny używałem nart.

Co na to wszystko rodzina? Nie martwią się - co mówią, kiedy po raz kolejny wyjeżdżasz?

Po pewnym czasie chyba przywykli;)

Czego boi się Pan najbardziej wyjeżdżając, czy to do Islandii, czy w rejony Tybetu?

W moim przypadku w trakcie planowania nie odczuwam strachu. Pojawia się dopiero na kilka tygodni przed wyjazdem, nie dotyczy czegoś konkretnego, lecz bardziej "całokształu", i jest dla mnie czymś bardzo pozytywnym - gdyż wymusza jeszcze gruntowniejsze przemyślenie i zaplanowanie pewnych rzeczy.

Jeśli jednak miałbym wskazać jakieś konkretne aspekty podróżowania wzbudzające niepokój, to jest to przede wszystkim groźba napotkania np. bandytów czy rabusi, mówiąc ogólnie - ludzi, którzy mogliby zagrozić czy to przebiegowi wyprawy, czy to życiu i zdrowiu.

Która wycieczka najbardziej zapadła w pamięć? Podczas której przeżyłeś chwilę grozy (co to było), a kiedy najpiękniejsze chwile?

Każda wyprawa zapisuje się trwale w pamięci. Wyprawa w Góry Czerskiego - dzięki ogromnej przestrzeni syberyjskiej tundry i dziewiczych gór, roztaczających się tysiące kilometrów wokół. Zimowa ekspedycja w Ural - majestacie białych przestworzy, drobinom lodu iskrzącym się w powietrzu, w promieniach zachodzącego Słońca, zielonym ogniu zorzy polarnej na czarnym jak aksamit niebie.

Były chwile grozy - choćby pierwsze noclegi w środku tajgi, z niedźwiedziami krążącymi wokół, czy wspinaczka kuluarem Couturier na Aiguille Verte (interesujący czterotysięcznik w Alpach), mając pod nogami ponad kilometr przepaści i świadomość, że starczy jedno potknięcie, by sie w nią stoczyć.

Paradoksalnie, te chwile grozy są jednocześnie pięknymi momentami. Świadomość, że pokonuje się własny strach, bądź koncentruje się w takim stopniu, że przez 12 godzin wspinaczki nie popełnia się najmniejszego błędu, jest niezwykłym przeżyciem.

Czego nauczyłeś się podczas wyjazdów?

Jestem z pewnością silniejszy fizycznie i psychicznie - przykładowo coraz mniej rzeczy wzbudza we mnie poczucie czy to dezorientacji, czy zagubienia. Wiem, co to znaczy męka pragnienia w wysuszającym powietrzu i wiem, że można to wytrzymać i dotrzeć do źródła wody. Nauczyłem się, że można obejść się bez jedzenia długie dni, żywiąc się co najwyżej szyszkami i okazjonalnie jagodami, jednocześnie pokonując spore odległości z ciężkim plecakiem. Mówiąc krótko - wiem, na ile stać mój organizm i wiem, że w razie konieczności granicę, po której człowiek nie jest w stanie wykonać kroku do przodu, można przesunąć bardzo daleko. Wszelkie niewygody robią na mnie już niewielkie wrażenie. Nauczyłem się też planowania i wyszukiwania najmniejszych możliwych problemów (w kontekście wyprawy), oraz przygotowywania na ich rozwiązanie. A także - śmiechu z siebie samego, oraz wyciągania wniosków na podstawie swoich własnych błędów. I wiele, wiele innych...

A może jakaś anegdotka z podróży lub ciekawa historia. Opowiesz o niej?

Jest ich bardzo wiele! Ale jeśli mam się ograniczyć do jednej, to może opowiem krótką historię ze wspinaczki na Aiguille Verte, sprzed dwóch miesięcy... To jeden z trzech najtrudniejszych do zdobycia czterotysięczników w Alpach, wymagający technicznego wejścia za pomocą dwóch czekanów. Pierwszego dnia, wraz z partnerem wspinaczkowym z Kanady, podeszliśmy wieczorem bezpośrednio z Chamonix, na lodowiec Argentiere, gdzie po łącznie jakichś 3 godzinach niespokojnego snu w namiocie, około 2 w nocy wstaliśmy na atak. Wspinaliśmy się prawie półtorakilometrowym kuluarem-ścianą Couturier, i mimo niesamowitego tempa, na szczyt dotarliśmy dopiero późnym popołudniem, gdyż w chmurach spowijających szczyt nie byliśmy w stanie szybko przejść przez pole szczelin w lodzie. Po zdobyciu szczytu, zdecydowaliśmy się na zejście na drugą stronę góry, gdyż kuluar, którym wchodziliśmy, był tak potwornie stromy, w dodatku wciąż pokrywający go śnieg nie pozwalał na asekurację za pomocą śrub lodowych, że ryzyko stoczenia się w półtorakilometrową przepaść było zbyt wysokie. Co gorsza, nadciągający zmrok z pewnością zastałby nas gdzieś w ścianie... Decyzja ta oczywiście wiązała się z koniecznością zejścia do Chamonix, oraz potem ponownego wejścia po pozostawiony ekwipunek obozowy.

Zejście było nieco prostsze, ale niestety zgubiliśmy drogę w labiryncie kuluarów i nawisów, i w pewnej chwili, w całkowitym mroku, znaleźliśmy się na maleńkiej półeczce śnieżnej, mając pionową ścianą ponad i poniżej. Nie wiedzieliśmy co nas czeka w dole, ale postanowiliśmy zaryzykować i zjechać w dół, na tyle, na ile pozwalała nam nasza 20-metrowa lina. Jakimś cudem, po długiej i niesłychanej improwizacji, stanęliśmy u podstawy tej przepaści, gdzie stok stał się nieco mniej stromy, i ponowiliśmy zejście. W końcu drogę zastapiła nam kolejna, ogromna przepaść-szczelina w lodowcu, i wszystkie próby jej obejścia zakończyły się porażką. Postanowiliśmy przeczekać noc w jamie śnieżnej, którą wykopaliśmy czekanami. Byliśmy bez ciepłego jedzenia i picia, bez materacy i śpiworów (wszystko zostało w namiocie - nikt nie przypuszczał, że tak wyprawa potoczy się aż tak ekstremalnie), i była to najgorsza noc w moim życiu. Było około 0 stopni, powietrze było bardzo wilgotne i po krótkim czasie byłem przemoczony i tak potwornie zziębnięty, że byłem szczerze przekonany, że zaśnięcie może oznaczać koniec. Nie było mi tak zimno nawet w temperaturze -45 stopni na Syberii zimą! Wychodziliśmy na zmianę z jamy na skraj przepaści i ruszaliśmy się trochę, lecz przenikliwy wiatr szybko zaganiał nas z powrotem. Trochę walczyliśmy na niby w jamie, żeby się rozgrzać, lecz przynosiło to mierne rezultaty. Z zimna bolało mnie całe ciało (nigdy przedtem nie czułem czegoś takiego) i w najgorszym momencie byłem w takim stanie, że zacząłem nawet uderzać głową w ścianę jamy, bo stwierdziłem, że jeśli rozboli mnie głowa, to może choć na chwilę przestanę czuć ten ból z zimna. Na szczęście noc jakoś przeszła, a nad ranem, po świtaniu, jakoś zregenerowaliśmy siły. Generalnie do domu wróciłem z uśmiechem na twarzy, i nawet przed zaśnięciem zdążyłem przeczytać bodajże dwie książki :-))

Było to cenne doświadczenie, nauczyłem się, że nawet gdy człowiek jest święcie przekonany, że umiera z zimna, to można jeszcze bardzo dużo wytrzymać.

Nie boisz się doskwierającej samotności podczas podróży? Czy jest sposób na to, by poradzić sobie z tym uczuciem w obcym kraju?

Do tej pory rzadko wyjeżdżałem samotnie, najczęściej jest tak gdy jadę na jedno bądź kilkudniowy trening w góry. Przywykłem do takiej samotności, co więcej - wydaje mi się, że każdy, kto chce organizować bardziej wymagające ekspedycje, musi odbyć kilka większych i mniejszych samotnych wyjazdów, gdyż to uczy człowieka wyciągania wniosków z popełnianych błędów, a po pewnym czasie - polegania na sobie i swoich umiejętnościach. W większej grupie taki proces nie zawsze ma miejsce.

Bariera językowa nie jest przeszkodą? Kultura którego kraju najbardziej zachwyca?

Do tej pory za każdym razem udawało mi się porozumieć się po rosyjsku. Uczyłem się tego języka razem z Kasią przez 7 tygodni przed wyjazdem w Jakucję (wcześniej znałem absolutne podstawy), a na miejscu, po miesiącu, byliśmy w stanie dogadać się nawet z podchmielonym jakuckim naczelnikiem przez niezbyt dobrze działający telefon "na krańcu świata".

Co do kultury... nie ma niczego bardziej zachwycającego i piękniejszego niż dziedzictwo kulturowe zachodniej, Chrześcijańskiej Europy. Strzelające w niebo, smukłe gotyckie katedry, ozdobione mieniącymi się w blasku Słońca witrażami, powalające swą precyzją oraz proporcjami geometrycznymi. Malarstwo, wspaniała muzyka - przecież to właśnie Europa wydała na świat geniusz Bacha, Mozarta, Bethoveena, a wcześniej, począwszy od VI i VII wieku, zrodziła pięknu chorałów poprzez ludzi takich jak choćby papież Grzegorz Wielki czy Sergiusz II. Wszelkie największe i najwybitniejsze systemy filozoficzne, naukowe, ekonomiczne i etyczne w swojej nowoczesnej postaci narodziły się właśnie tutaj - począwszy od starożytnej Grecji (w pracach Arystotelesa i wielu innych) i Rzymu (zaczątki nowoczesnego prawa), przez Średniowiecze (kiedy to swój szczyt osiągnęła myśl filozoficzna w racjonalnych i logicznych pracach późnych scholastyków, na czele ze Św. Tomaszem z Akwinu czy Św. Anzelmem, kontynuowana dopiero wiele wieków później przez prace m.in. Whitehead'a czy też naszego rodaka, Józefa Bocheńskiego; oraz kiedy to swój początek miała myśl naukowa i ekonomiczna), aż po późniejsze wieki, które kontynuując ogromną pracę swych poprzedników przyniosły obecny rozwój nauki i techniki.

Kraje Wschodu potrafią zadziwić swą odmiennością, a gościnność i serdeczność ludzi tam mieszkających, których napotykałem na swojej drodze, zachwyca i wzbudza refleksje, lecz dla mnie nie ma piękniejszego dziedzictwa kulturowego niż to, na które powołałem się powyżej.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Nie tylko o niedźwiedziach, które mieszkały w minizoo w Lesznie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na rudaslaska.naszemiasto.pl Nasze Miasto