Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Z Marietą Marecką non stop o pysznym jedzeniu!

Bogna Skarul
Prowadząc popularny telewizyjny program „365 obiadów Mariety Mareckiej”, pochodząca ze Szczecina prezenterka w kółko opowiada o gotowaniu. A widzom aż cieknie ślinka…

- Zna Pani przepis na paprykarz szczeciński?
- Naturalnie. Bardzo lubię paprykarz. Nawet nie tak dawno jadłam go w Szczecinie. Był pyszny, a mi szalenie się spodobało, że można w Szczecinie zjeść w restauracji paprykarz. Jeśli chodzi o przepis, to najpierw muszę ustalić w jakiej wersji.

- Myślałam, że wersja jest jedna, ogólnie obowiązująca.
- O nie. Pamiętam do dziś, kiedy jeszcze byłam w szkole podstawowej (SP 33 przy ul. Małopolskiej), to na przerwie kłóciłam się z koleżanką, czy paprykarz lepszy jest z ryżem czy z kaszą.

- Już w podstawówce tematem rozmów było jedzenie?
- Oj tak. Bardzo wcześnie zaczęłam gotować. Ubóstwiałam mieszać przyprawy z wodą i ogromnie lubiłam przebywać w kuchni. Pamiętam, mieszkaliśmy wtedy jeszcze przy ulicy Janickiego w Szczecinie, miałam mniej niż 7 lat i karmiłam tą wodą z majerankiem, solą i pieprzem mojego tatę.

- Smakowało mu?
- Bardzo dobrze udawał. A ja byłam dumna, bo wydawało mi się, że jemu to smakuje. To były czasy, kiedy nie było za dużo dostępnych przypraw. Potem bardzo długo byłam przekonana, że z przypraw istnieją tylko sól, pieprz i majeranek. Dopiero dużo później okazało się, że jest jeszcze bazylia, tymianek, rozmaryn...

- Co Pani najbardziej lubi robić w kuchni?
- Krojenie i zmywanie naczyń.

- To zapraszam do swojej, bo ja tego nie lubię.
- (Śmiech). Jeśli chodzi o krojenie, to dużo tego jest przy gotowaniu zup. Długo nie lubiłam zup, ale uwielbiałam etapy ich przygotowania. To, że się kroi warzywa, dorzuca się do garnka i znowu coś kroi. W domu bardzo szybko przejęłam rolę kucharki i tych zup trochę się nagotowałam. Moi rodzice długo pracowali, a ja mam młodszą siostrę, więc musiałam o nią dbać. To był mój obowiązek.

- Siostra miała z Panią dobrze.
- Do dziś mi to wypomina. Dobrze jadła, aż za dobrze. W szkole jadła obiad, a po przyjściu do domu drugi, ten który jej ugotowałam. W ogóle lubiła jeść, a ja byłam zachwycona, że mam dla kogo gotować. Co prawda nigdy mnie nie pochwaliła, nigdy nie powiedziała, że jej smakowało, ale potrafiła na przykład zjeść całą blaszkę ciasta.

- Jak to, siostra nie chwaliła Pani potraw?
- Nic z tych rzeczy. Ona była bardzo krytyczna. Bawiła się w „próbowaczkę”. Pamiętam, jak smakowała puree ziemniaczane czy jest odpowiednio doprawione, czy dodałam odpowiednią ilość mleka, masła, soli. I czy jest to puree odpowiednio rozgniecione. Nigdy nie usłyszałam komplementu z jej strony. Do dziś jej to wypominam.

- To znaczy, że jest Pani samoukiem. Nikt nie uczył pani gotowania?
- Podstaw mama. I nauczyła mnie jeszcze bardzo ważnej w kuchni rzeczy - otwartości na gotowanie, eksperymentowania. U nas w domu nigdy nie było stricte tradycyjnych potraw, nawet w święta Bożego Narodzenia. Pamiętam też, że jak mieszkaliśmy w domu przy ul. Janickiego, to latem była tradycja sąsiedzka, że wystawiało się stół pingpongowy na podwórku i każdy z sąsiadów coś przynosił. A moja mama była mistrzynią wyczarowywania czegoś pysznego właściwie z niczego. To były same eksperymenty. Ona po prostu otwierała lodówkę i zaczyna kombinować. Ja mam to po niej. Lubię eksperymentować w kuchni.

- Ale przecież prowadziła Pani program „ABC Gotowania”. Ktoś nauczył panią tego ABC…
- Sama się nauczyłam. Wiedzę zdobyłam głównie z książek. Jestem przecież samoukiem i to amatorem. Kiedy byłam dzieckiem, podglądałam w kuchni babcię. Wyśmienicie gotowała. Moja babcia Gienia ze Stepnicy gotowała klasycznie. Robiła na przykład przecudowne „całuski”, czyli oponki smażone z ciasta serowego. Z kolei moja ciocia Mania jest ekspertem od pieczenia ciast. Ją też podglądałam. A jak później wżeniłam się w rodzinę Mareckich, którzy preferowali bardzo klasyczne i tradycyjne dania, musiałam do tej ich kuchni „wpuścić trochę wiatru”. Do dziś, jak jadę do teściowej, zawsze przywożę jej całą torbę różnych przypraw.

- I zachęca Pani do eksperymentowania?
- Może nie zmuszam, ale jak już przyjeżdżam, to sama staram się coś pysznego ugotować. Chcę coś pokazać, jakimiś nowymi smakami zainteresować.

- Pani zawód to gotowanie. Robi to Pani na co dzień. A od święta? Kto gotuje w święta?
- Od paru lat święta przygotowują albo moi rodzice, albo moi teściowie. Ja nie robię prawie nic. Odpoczywam, bo przecież mam na głowie „365 obiadów Mariety Mareckiej”. W święta z radością jem to, co ktoś przygotował.

- Kucharze, którzy przygotowują dla Pani potrawy, nie czują czasem tremy podczas gotowania?
- Ci, którzy mnie dobrze znają, wiedzą, że nie ma się czym przejmować. Ale rzeczywiście, na co zwrócił uwagę mój mąż, że od momentu kiedy zaczęłam gotować w telewizji, znajomi nas trochę rzadziej zapraszają.

- Ja się im nie dziwię.
- A ja zawsze tłumaczę, że jak jem u kogoś, to nie oceniam. A ubóstwiam jeść u kogoś. Wtedy raczej szukam, podglądam, inspiruję się. Mam znajomą, która robi przecudowną bezę. Sama wiem, że takiej bezy, jak ona, to ja w życiu nie zrobię. Nie umiem.

- Jak się zachowuje rodzina, gdy jest głodna? Kogo zaciąga do kuchni?
- Oczywiście, że mnie. Mój mąż ma od zawsze zakaz wejścia do kuchni. Jest przed kuchnią taka czerwona linia, której nie może przekroczyć. Zapraszam go tylko na zmywanie, kiedy już sobie nie daję rady. U nas w domu kuchnia jest moja, cała reszta może być jego.

- Jadła Pani coś, co mąż przygotował?
- Zdarzyło mu się dwa razy. Pierwsze danie, to były faszerowane muszle z makaronu. Ale bardzo długo to robił. Nie mogłam tego czekania znieść, ale zaparłam się. Było warto. A drugą potrawę jaką przygotował, to były golonki pieczone.

- Woli Pani jeść czy gotować?
- Zdecydowanie gotować. Bo gotowanie jest bardzo proste. Zresztą ten przekaz staram się zaszczepić widzom w swoich programach. Oczywiście mówię tu o takim prostym gotowaniu, domowym. Bo naturalnie są wielkie szkoły gotowania i nie bez przyczyny kucharze szkolą się cały czas w przygotowywaniu czegoś pysznego i pięknego. Ale mi chodzi w programie o tych laików kuchennych, którzy wychodzą często z domu nic o kuchni nie wiedząc i często nawet przypalają wodę na herbatę. A gotować się da i to jest szalenie przyjemne. Jednak najlepsze w tym wszystkim jest karmienie.

- To właściwie powinna Pani mieć kuchnię polową?
- I gotować grochówkę? Ciekawe... Ale ja mam bardzo różnorodną kuchnię. Na początku specjalizowałam się w przygotowywaniu bardziej „wytrawnej kuchni" - mięsa, przystawki, tarty. Zresztą raz wygrałam ogromną lodówkę, przygotowując tartę. Z czasem trochę się zmieniło. Musiałam podejść do niektórych dań bardziej ambicjonalne.

- Ambicjonalne?
- Tak, bo dawno temu w jednym z konkursów „popłynęłam” na deserze.

- To woli jednak Pani gotować niż piec?
- Kiedyś tak. Teraz jest trochę inaczej. Ale nadal uczę się cukiernictwa. Ostatnio nawet moja ekipa filmowa namawia mnie do pieczenia. Bo oni to później po nagraniu jedzą.

- Zawsze mnie interesowało, co Pani robi z tymi potrawami, które gotuje dla telewizji?
- Są zjadane. Od ponad roku na planie mam do pomocy studenta Krystiana, który mieszka z innymi studentami i to wszystko co ugotuję, on zabiera ze sobą na stancję. Teraz Krystian mówi, że jego praca w telewizji jest najlepsza, bo naje się do syta i nakarmi kolegów. Zresztą Krystian na zdjęcia przyjeżdża już ze swoimi pojemnikami, a jego koledzy dzwonią podczas nagrania i pytają, co dziś będzie na kolację. A ja jestem szczęśliwa, bo się nic nie marnuje. Na temat marnowania jedzenia jestem trochę przewrażliwiona.

- Widać to na ekranie. Pani nowy cykl „365 obiadów Mariety Mareckiej", to ogrom pomysłów co zrobić z resztkami.
- Bardzo mi na tym zależy. Rzeczywiście, podpowiadam co zrobić, gdy na przykład po obiedzie została mała miseczka ryżu albo parę gotowanych ziemniaków. Wiem, że aby coś wyczarować z resztek, potrzebna jest wyobraźnia w kuchni. A nie wszyscy ją mają.

- Żeby dobrze gotować, trzeba mieć wyobraźnię czy raczej „smaka”?
- I jedno, i drugie. Mam coś takiego, że jak widzę produkty, to czuję smak i od razu wiem, co z czym połączyć.

- Z tą umiejętnością trzeba się urodzić?
- Myślę, że ciężko się tego nauczyć. Ale trzeba być otwartym na różne smaki, na różne kuchnie. Im częściej się czegoś nowego próbuje, tym z czasem łatwiej łączyć niektóre smaki. A często bywa tak, że ludzie mówią, że czegoś nie lubią, choć nigdy nawet tego nie próbowali. Pamiętam parę lat temu, w Szwecji miałam starcie ze „surstrommingiem”. To taki zgniły śledź, tradycyjna potrawa szwedzka, której w Polsce nie można zjeść, bo śledzia nie można transportować.

- Nie można go przewozić?
- Nie można go zabierać do samolotu, bo jest zamknięty w puszce, a ta puszka pod wpływem ciśnienia eksploduje. A że potwornie ten śledź śmierdzi, to jest zakaz przewożenia go. Przyznam, że pierwszy raz do tego „surstromminga" podeszłam zupełnie nieprofesjonalnie. Zwyczajnie otworzyłam puszkę i próbowałam zjeść śledzia. Był obrzydliwy. Dopiero po jakimś czasie dowiedziałam się, jak się go przygotowuje. Postanowiłam więc, że dam mu drugą szansę i zrobię według szwedzkiego przepisu.

- Jaka kuchnia kręci Marietę Marecką?
- Jest mnóstwo potraw jakie chciałabym ugotować, ale kręci mnie kuchnia afrykańska, bo bardzo mało o niej wiem. Chciałabym też więcej się dowiedzieć na temat kuchni chińskiej, choć boje się, że jest za tłusta. Natomiast ostatnio zakochałam się w kuchni tajskiej, która jest niesamowicie aromatyczna. Teraz w swoich programach często proponuję, aby dodać tych bardziej aromatycznych przypraw. Choćby kolendry, imbiru czy soku z limonki.

- W karierze kucharza, który już jest znany choćby z książek czy telewizji, kolejnym etapem jest otwarcie swojej autorskiej restauracji. Myśli Pani o tym?
- Nie. Może bym chciała mieć swoją restaurację, ale nie w Polsce.

- Dlaczego?
- Jesteśmy daleko jeśli chodzi o kulturę jedzenia. To się na szczęście zmienia. Widzę, że ludzie się uczą, ale cały czas jeszcze to nie jest to.

- Co Pani przeszkadza?
- Dla mnie jedzenie jest wielką radością, takim momentem, kiedy mogę się z kimś spotkać, porozmawiać i cieszyć się. Nie lubię robić tego szybko. Jeśli miałabym sobie wyobrazić swoją restaurację, to nie byłaby ona na pewno duża, nie byłaby dużej klasy. To powinno być takie miejsce, gdzie ja komponuję menu i nikt mi nie mówi, że na przykład nie je cebuli, nie chce w daniu glutenu czy laktozy, albo woli abym podała zamiast frytek ziemniaki. Uważam, że jak już jest jakaś kuchnia autorska, to trzeba dać szansę temu kucharzowi, aby zrobił to po swojemu. To on przecież decyduje, że ma być taka a nie inna cebula, taki a nie inny pieprz. On to wymyślił i długo, zanim podał to danie, eksperymentował z nim, aby było najsmaczniejsze, najlepsze. To on jest tego dania twórcą.

_______________________________________________________________________

Marieta Marecka

gospodyni jednych z najpopularniejszych programów kulinarnych emitowanych w "Kuchnia +" – „ABC Gotowania” i „365 obiadów Mariety Mareckiej”. Szczecinianka, chodziła do SP 33, bo tu trenowała gimnastykę sportową. Absolwentka II LO w Szczecinie. Studiowała na szczecińskiej Akademii Rolniczej i tutejszym uniwersytecie, ale magisterium zrobiła w Poznaniu, pisząc pracę o modzie na gotowanie. Nawet podczas pracy w firmie zajmującej się urządzaniem wesel, najwięcej czasu poświęcała weselnemu menu. Zrobiła kurs spawacza, ale nigdy nie pracowała w tym zawodzie. Za mężem wyjechała do Warszawy, a tam startowała w licznych konkursach kulinarnych organizowanych przez TVN. Po jednym z nich zaproponowano jej własny program kulinarny.   

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Chmieleńskie Babki Wielkanocne 2024

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szczecin.naszemiasto.pl Nasze Miasto